Stało się. Dokładnie 7 listopada,
wręcz z zegarkiem w ręku mój Synek postanowił wydostać się na
powierzchnię. Pomijając okołoporodowe szaleństwo, polskie
szpitale nie są gotowe na roślinne mamuśki. Ale czego szpital nie
może tam...siostrę i męża pośle;) Dzisiaj kilka słów o
rzeczywistości żywieniowej karmiącej mamy zajadającej wyłącznie
rośliny.
Nie będę Wam opowiadała kilkugodzinnego maratonu porodowego. Przemilczę zachowanie personelu, który prosi się o podanie znieczulenia, do którego każda rodząca ma prawo, a które nadal pozostaje odległym marzeniem o mniejszym bólu kiedy ma się niską nań odporność. Ale opowiem Wam jak w szpitalu wygląda dieta i posiłki, kiedy jest się na diecie roślinnej.
Łatwo nie jest. Jeżeli skorzystałabym ze szpitalnego menu to...musiałabym przeżyć na wodzie, kompocie i jabłku;)
Ale raczej przy tak chętnym do jedzenia maluszku byłoby to praktycznie niemożliwe. Rodzina dała radę. A jakże. Mąż zaopatrywał mnie w pieczywo, roślinne pasztety i świeże sałatki, a M. codziennie skrupulatnie wyliczała zapotrzebowanie na składniki odżywcze i przygotowywała obiady, które pochłaniałam czasem szybciej niż pomyślałam o ich podgrzaniu w szpitalnej mikrofali;).
Co zatem znajdowało się w moich codziennych “szpitalnych “ posiłkach?
Pierwszego dnia przyjechały do mnie pieczone kotlety z kaszy jaglanej z quinoa i dyni z surówką z gotowanych buraczków.
Lekki posiłek zaopatrzony w znaczną porcję niezbędnego białka, które nie pochodziło ze strączków, więc jednocześnie nie szkodziło Małemu. To chyba najtrudniejsze zadanie - kompozycja dań, która nie uczuli, nie obciąży jelit i nie zaszkodzi. Bo nic tak nie pomaga po porodzie jak dobre jedzonko, odpoczynek i szczęśliwe - spokojne dziecko.
Drugiego dnia na tapecie było tofu pieczone w delikatnym pesto z pestek słonecznika i natki pietruszki z sosem z glazurowanych wiśni i pieczonej papryki z surówką z marchewki i gruszki.
Zestaw idealny, ale jednocześnie wymaga uważności, bo pieczona papryka może działać wzdymająco - ale oczywiście wszystko zależy od organizmu.
W dniu wyjścia szpital zafundował mi sławetne już jabłko na obiad ( to jedyne co mogłam zjeść bo daniem głównym była ryba!) zaś Siostra podesłała kotlety z ryżu, quinoa i pieczonych warzyw oraz porządną porcję warzyw świeżych.
Pyszne i delikatne danie, które zaspokoiło i zapotrzebowanie kaloryczne i smakowe oraz dostarczyło drogocenne białko.
Po powrocie do domu nadszedł czas na codzienność w nowym już bo czteroosobowym wydaniu - nieprzespane noce i chorobę już od pierwszego dnia. Siły na gotowanie powoli odzyskuję - warzywa i tofu z pesto,
pizza i pulpety jaglane w sosie pomidorowym rządziły w minionym tygodniu.
Ale nie zabrakło też tofucznicy, gofrów i innych przyjemności
niestety mniej doprawionych i bez mojego ukochanego chili.
Powoli wprowadzam jednak nowe warzywa i owoce do swojej diety. Staram się, żeby moje posiłki były pełnowartościowe i zdrowe nie tylko dla mnie ale i mojego Synka, którego karmię naturalnie. Bo ciąża i macierzyństwo wcale nie oznacza rezygnacji z przekonań i ideałów.
Wszystkie przepisy pojawią się wkrótce na blogu i na bieżąco będziemy też wrzucały nowe pomysły na potrawy dla świeżo upieczonych roślinnych mamusiek. Go vegan!
K.
Etykiety: polski, styl życia