WEGANKA NA WOODSTOCKU, CZYLI JAK PRZEŻYĆ NA WEGANIE NA FESTIWALU cz.II


Można wstać o poranku lewą nogą. Można. Można również wstać nogą prawą wprost do trampka pełnego wody! Po miesiącu wracamy na tegoroczny Woodstock, czyli zapraszamy na drugą część wspomnień z Kostrzyna nad Odrą!





Przystanek Woodstock odbył się w tym roku w zupełnie innym terminie. Nie na przełomie lipca i sierpnia, a w połowie lipca. Być może to było efektem tego, że nastąpił istny potop na polach namiotowych i całym terenie festiwalu. Kto był na pewno zapamięta na lata, kto nie ...no cóż postaram się Wam nieco przybliżyć wściekłą aurę i niesłychaną moc pozytywnego nastawienia!

W dniu oficjalnego rozpoczęcia imprezy obudził mnie rano deszcz. Fakt, faktem, że namiot był suchy...ale podczas zakładania trampków zrozumiałam, że czeka mnie długi i mokry dzień. No tak, prawy trampek i moja stopa kąpały się w wodzie. Ale od czego mamy upcycling? Od innowacyjnych rozwiązań awaryjnych. Tak więc foliowe torebki posłużyły mi już do końca Woodstocku za skarpetki. Ubrana w ultra czerwoną pelerynę od deszczu i nowe skarpety pospieszyłam po kawę.


Po 20 minutach w kolejce - czarna kawa za 6 złotych. Zapas sojowego mleka i banany uzupełniły śniadanie. 


Topiąc się, ślizgając a momentami wyobrażając sobie upadek wprost w błoto na twarz ruszyłam na warsztaty, które prowadziłam przez dwa dni z ramienia MAMYWENE na teranie wioski GREENPEACE.


Eko biżuteria pomimo ulewy przyciągnęła chętnych. Była to możliwość nie tylko twórczej pracy warsztatowej, ale poznanie historii osób, które na Woodstock przybyły w różnym wieku, z różnych części Polski i z różnych powodów. Wszyscy jednak twierdzili zgodnie, że Kostrzyn przez te kilka dni, to miejsce pełne przyjaźni, wzajemnej akceptacji i wolności ( jakkolwiek różny wymiar może mieć ona dla każdego). 

Przemoknięta po pracy ruszyłam na obowiązkowy punkt dnia - czyli posiłek w Pokojowej Wiosce Kryszny. Niby ten sam, a jednak inny. Porcje w tym dniu były naprawdę ogromne i o głodzie można było zapomnieć. 


Ale deszcz niestety był równie obfity. Po woodstockowiczach widać było przygaszenie i zmęczenie pogodą. Pierwszy raz pogoda nie dopisała, pierwszy raz przydały się kalosze, które często zastępowały glany. Wszędzie ślisko, wszędzie błocko, na którym spokojnie można byłoby zjechać aż pod samą Główną Scenę ze wzgórza ASP. 

Kiedy około 16.00 zbliżało się oficjalne otwarcie na dużej scenie ludzie schodzili się powoli rozrzuceni pomiędzy ogromnymi kałużami. Deszcz nas jednak nie pokonał i razem z koleżanką cieszyłyśmy się jak małe dzieci na całym otwarciu.


Koncert Luxtorpedy...świetny i z pewnością jeden z mocniejszych punktów festiwalu. Mokre trampki ( o stopach nie wspominając), mokre spodnie, przemoczona bluza - nie ważne! Była moc. Była Marcelina i był po 13-stu latach Hey, na którego koncercie zdarłam sobie porządnie gardło - zwłaszcza, że deszcz zaczął odpuszczać i zrobiło się na prawdę wyjątkowo.


Wieczorami punkty gastro były dosłownie okupowane, ja jednak wolałam wykorzystywać zapasy jedzenia. Pomidorki koktajlowe i pasta z tofu z wędzonego były hitem pokoncertowego pikniku pod wiatą Greenpeace.


Na Woodstocku spędziłam jeszcze jeden dzień. Ale zaczął się inaczej - Nie padało! Było pięknie. W końcu suchy. Choć nadał po kostki w błocie, spacer do toalet i poranna kawę. Odwiedziłam też Siema Shop, żeby nabyć kilka drobiazgów i zostawić trochę kasy Fundacji. Później warsztaty pełne ciekawych ludzi, ich opowieści i artystycznego zacięcia. Było pięknie. Wokół pełno uśmiechniętych ludzi, mnóstwo spontanicznych uścisków z zupełnie obcymi ludźmi - bo w końcu nie padało! To zapamiętam na lata, bo pozwala zobaczyć, jak bardzo można cieszyć się z drobiazgów i jak wiele mamy na co dzień. 

Później codzienna dawka wegańskiego jedzenia w Wiosce Kryszny, gdzie dodatkowo zdobyłam kulinarną skarbnicę wiedzy o kuchni indyjskiej, którą powoli wykorzystujemy w naszym gotowaniu ( oczywiście po małych przeróbkach receptur na całkowicie roślinne).


Ale muszę przyznać, że chyba się trochę starzeje;p. W ciągu dnia uciekałyśmy czasami do centrum Kostrzyna. Jedzenie sojowych parówek pod sklepem i piwo wypite w cichym barze z normalną łazienką wygrywało z festiwalową strefą Lecha, gdzie poza gigantycznym błotem zmierzyć się trzeba było z wszech ogarniającym tłumem i hałasem. 

Znalazłam też wegańskie lody - robione ze śniegu polanego organicznymi syropami. Sprzedająca je Pani, zapewne jako część swojej marketingowej pracy, opowiadała, że są to ulubione lody Barack'a Obamy;) Chyba więc nie mam prezydenckiego smaku, bo pomimo, iż rzeczywiście smaczne, po chwili stawały się niemiłosiernie słodkie.


Ostatniego dnia w końcu dotarłam też do Otwartych Klatek, dla mnie obowiązkowy punkt na Woodstocku. Niestety z racji pogody nie załapałam się już na akcję Tatuaż zamiast futra, przełożono również trening z JasnąStronąMocy, na który bardzo liczyłam. 


Podobnie jak w ubiegłym roku ostatnim koncertem, na którym byłam i na który czekałam był występ Decapitated. 


Głośno, mocno i na najwyższym poziomie. A później już tylko resztki masła orzechowego i wafli ryżowych.


I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że o godzinie 1 w nocy pociąg nie przyjechał, bo sprzedano nam i dziesiątkom innych osób bilet na pociąg widmo. Ale nie ma sytuacji bez wyjścia. Z problemami, ale w końcu dotarłam do domu- zmęczona, przemarznięta i chora ale zadowolona.

Czy wrócę na Woodstock w następnym roku? Myślę, że tak, bo Przystanek, jest dla mnie chwilą wytchnienia od codzienności i paradoksalnie możliwością jej docenienia.

Etykiety: ,